środa, 2 lipca 2014

Izraelski miesiąc miodowy. Część pierwsza: HUMMUS.

Nie pisałam od bardzo dawna. Najpierw praca, potem przygotowania do ślubu, ślub, podróż poślubna - oto co zaprzątało mnie w ostatnim czasie. Teraz jednak wracam, już jako żona, z nową energią do gotowania i do życia. I z czteroczęściowym, kulinarnym przewodniczkiem po Izraelu.

Moje podróże stają się coraz bardziej kulinarne. Przynajmniej raz do roku smakuję Londyn, smakowałam Stambuł, teraz - w podróży poślubnej - przyszła pora na Izrael. Modny, w dużej mierze dzięki tanim biletom, drogi i, pod wieloma względami, przedziwny. 
Jedno z pewnością jest w nim wspaniałe - to kraj idealny dla wegetarian, a nawet wegan. Całkiem przypadkiem, najbardziej kultowe, tradycyjne dania są wegańskie - jak hummus, falafel, "sałatka izraelska", bakłażan z tahiną - lub przynajmniej wegetariańskie - jak szakszuka, sabich, jachnun czy malawach. Spróbowałam ich wszystkich... i nie tylko ;) 

Na początek - o hummusie, najbardziej chyba znanym i najpopularniejszym z dań Izraela, należącym do kuchni lewantyńskiej, a więc ważnym jednocześnie dla Libanu, Syrii, Jordanii, Izraela i Palestyny, a nawet Turcji. Słowo hummus oznacza ciecierzycę, a najdawniejsze przepisy na podobną do niego pastę sięgają trzynastego wieku. 

Pamiętacie jeszcze czasy, kiedy "nie było" hummusu? Kiedy w polskich sklepach nie można było nawet kupić ciecierzycy? Ja pamiętam - choć jak przez mgłę. Pamiętam mój pierwszy hummus - supermarketowy, w plastikowym opakowaniu, pałaszowany w londyńskim parku. Ależ to było super! Pamiętam, że z koleżankami, które też jeździły często do Londynu i go tam pokochały, szukałyśmy miejsc, w których dałoby się go kupić w Warszawie. A nie było to łatwe - jedyny dostępny bywał w puszkach, kosztował krocie i był niedobry. To naprawdę nie było dawno! 
Kariera hummusu nie dziwi - jest przepyszny, zdrowy, a z dodatkiem pity, sałatki, ostrego sosu, słupków surowych warzyw okazuje się doskonałym lunchem, który można bez trudu zabrać ze sobą do pracy. Wszyscy wiemy, o co w nim chodzi - to po prostu pasta z ciecierzycy i tahini z dodatkiem oliwy i soku z cytryny - ale izraelski sposób podania może okazać się zaskoczeniem. Oczywiście dostaniemy pitę, ale właściwie wszędzie dostaniemy też sporo surowej cebuli - bądź posiekanej, bądź w ćwiartkach - schug, czyli ostry sos z papryczek, pikle (w tym ostre papryki, ale i porządne, kiszone ogórki), a często także foul czyli gęsty sos z bobu.
Izraelski hummus jest bardzo delikatny, a to dodatki dodają mu charakteru. Nie spotkamy raczej wersji "udziwnionych" - cytrusowych, kolendrowych czy paprykowych. Najlepsze jadłam w Tel Avivie: jeden w wersji "na bogato", z piklami, foulem i jajkiem na twardo, na targu Shuk Ha'Carmel, drugi, bardziej minimalistyczny, w kultowej "hummusowni" Abu Hassan/Ali Karavan w starej Jaffie. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz